Pseudodżungla | „Tarzan: Legenda” | recenzja filmowa #29

Tarzan. Postać, którą zna prawdopodobnie każdy, jeśli nie dzięki oryginalnym książkom Edgara Rice Burroughsa sprzed ponad stu lat, to dzięki klasycznej już animacji Chrisa Bucka i Kevina Lima z 1999 roku. Czy można opowiedzieć o nim coś nowego, po tylu latach jego egzystencji w kulturze popularnej? Warner Bros. nie mogło przecież zaserwować nam znanej już historii, jak robi to obecnie Disney, wypuszczając do kin kolejne aktorskie wersje swych starych animacji! To byłoby przecież zbyt proste!

Tarzan1

Scenarzyści nie chcieli  w znaczny sposób zmieniać wizji opowieści o Tarzanie, jaką wszyscy pamiętamy. Osadzili więc akcję aż osiem lat później, kiedy główny bohater (Alexander Skarsgård) powrócił już do rodzinnej Anglii, by u boku swej żony (Margot Robbie) wieść zasłużone życie celebryty; człowieka owianego sławą, będącego jednocześnie spadkobiercą ogromnego majątku, który powrócił z dziczy. Na skutek zagrywek politycznych na najwyższym szczeblu (a dokładniej, pomiędzy wodzem afrykańskiego plemienia i najemnikiem) zostaje jednak podstępem sprowadzony na tereny, na których przyszło mu się niegdyś wychować. Co go tam czeka? Oczywiście pełna przygód i niebezpieczeństw wyprawa w celu uratowania Jane, przetrzymywanej przez najmniej oryginalne i interesujące wcielenie Christopha Waltza jakie do tej pory dane nam było zobaczyć! Wspomniałem, że będzie mu towarzyszyć niejaki George Washington Williams w wykonaniu Samuela L. Jacksona? Nie? Może dlatego, że nie ma on tu praktycznie nic do roboty, poza wygłoszeniem kolejnych tandetnych moralizmów i oddaniem kilku celnych strzałów.

tarzan3

Film Davida Yatesa, człowieka odpowiedzialnego za aż cztery tytuły z serii Harry Potter, nie zawodzi jednakże przez fabułę. Jest ona co prawda niespójna, a brak jakiejkolwiek logiki nasila się z każdą kolejną sceną, ale znamy przecież wiele dobrych blockbusterów, w których sama historia została umieszczona na ostatnim miejscu listy priorytetów.  Twórcy powinni więc byli przede wszystkim postawić na rozwój postaci, tak byśmy byli w stanie pamiętać o nich choć przez kilka godzin po zakończeniu seansu. Powinni, ale tego nie zrobili. Już od pierwszych minut filmu widać, że Tarzan: Legenda ma być filmem poważnym, wolnym od komizmu i jakiegokolwiek luzu. Tacy też są jego bohaterowie. Skarsgård jako tytułowy Król Małp, niczym Batman, gołymi rękoma rozprawia się z całym wagonem żołnierzy, walczy z dwumetrowym gorylem i obłaskawia lwy, ale zmiana wyrazu twarzy okazuje się dla niego zbyt trudna. Momentami można odnieść wrażenie, że pomylił castingi Warnera, chcąc tak naprawdę dostać się do któregoś z filmów DC, gdzie rzeczywiście mógłby cały czas paradować ze swoim grymasem i okładać wrogów pięściami. Jest największą bolączką całej produkcji, nie wykorzystuje olbrzymiego potencjału swojej postaci choćby w najmniejszym stopniu. Nawet kultowy krzyk Tarzana jest w jego wykonaniu żałosny…

Pozostała część obsady nie pozostaje jednak w tyle i również z całych sił stara się nas zachęcić do opuszczenia sali kinowej. Samuel L. Jackson i Christopher Waltz odtwarzają role, w które przyszło im się już wiele razy wcielić. Odtwórczość ich postaci wykracza poza jakąkolwiek skalę przyzwoitości. Gdyby ten drugi zamienił swój biały garnitur i niezniszczalny różaniec (kim trzeba być, by wymyślić taką „broń” dla czarnego charakteru) na mundur niemiecki i pistolet PO8 Parabellum, mógłby bez jakichkolwiek pozostałych zmian ponownie wejść na plan Bękartów Wojny. Jedynie Margot Robbie stara się coś wykrzesać ze swojej roli damy w opałach. Widać, że jej jednej zależy by wyjść z tego z podniesionym czołem.

tarzan4

A akcja? Kiedy historia i jej bohaterowie zawodzą, trzeba dostarczyć widzom rozrywki przynajmniej w postaci efektownych i widowiskowych scen (a’la Michael Bay). David Yates nie zadbał jednak nawet o to, by pościgi, walki i strzelaniny były interesujące. Z ekranu wieje nudą niemal przez cały seans. Nawet flora i fauna są nieprzekonujące! Zapomnijcie o poziomie, który pod tym względem zaprezentowała nam tegoroczna Księga Dżungli Jona Favreau. Efekty komputerowe w Tarzanie są wyraźnie sztuczne, toporne, a momentami wręcz brzydkie.

tarzan5

Warner Bros. chciało nam dać nowego Tarzana, jakiego jeszcze nie dane nam było zobaczyć. Mrocznego, wolnego od jakiegokolwiek komizmu, z nową, nieopowiedzianą historią. Trzeba przyznać, że zamysł był dobry. Wykonanie – przeciwnie. Twórcom nie chciało się ani dopracować scenariusza, ani zadbać w odpowiedni sposób o postacie i relacje między nimi. Nie pomyśleli też o ewentualnym dopracowaniu scen akcji do tego stopnia, by nie były one nużące i do bólu przewidywalne. A wystarczyłoby poprawić choć jeden z tych trzech elementów, by to „dzieło” dało się oglądać.

gwiazdki 2

Zapowiedź lepszego jutra | „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” | recenzja filmowa #26

  • Tytuł oryginalny: „Batman v Superman: Dawn of Justice”
  • Premiera światowa: 20 marca 2016
  • Polska premiera: 1 kwietnia 2016
  • Kraje produkcji: USA
  • Reżyseria: Zack Snyder („Człowiek ze Stali”)

Czekałem długo, by wreszcie zobaczyć „największe starcie gladiatorów w historii”. Batman kontra Superman. Dwie najbardziej znane i lubiane postacie z uniwersum DC Comics wreszcie miały spotkać się na wielkich ekranach, by stoczyć epicki pojedynek, mający być jednocześnie wprowadzeniem do kinowego uniwersum Warner Bros. Wytwórnia obudziła się jednak o ładnych parę lat za późno, chcąc wkroczyć na tereny od 2008 roku zajmowane przez Disneya i jego Marvel Cinematic Universe. Podczas gdy wytwórnia Myszki Miki ma już na koncie ponad dwadzieścia produkcji o losach Iron Mana i spółki, Warner może pochwalić się jedynie Trylogią Mrocznego Rycerza Christophera Nolana oraz przeciętnym „Człowiekiem ze Stali”. Nie pozostawało więc nic innego jak tylko nadgonić olbrzymie straty! Najlepiej w jednym filmie, prawda?!

Niestety, na kilka dni przed premierą, na film zostały wylane wiadra pomyj, nie tylko przez krytyków zza oceanu, ale i niektórych widzów, którzy mieli już okazję zobaczyć najnowsze dzieło Zacka Snydera. Średnie filmu nie były, łagodnie to ujmując, obiecujące. Na sali kinowej zasiadłem więc z pewnym przestrachem, zastanawiając się, co tak naprawdę zobaczę: olbrzymią klapę, czy może wzorowy film o tematyce superbohaterskiej, na jaki produkcja zapowiadała się jeszcze kilka tygodni temu?

Nie zobaczyłem ani jednego, ani drugiego.

BvS1

Postawmy sprawę jasno: tutaj nie ma fabuły. W scenariuszu panuje chaos, równy poziomowi zniszczeń, które Superman sprowadza na biednych mieszkańców Metropolis (w dodatku po raz drugi, w przeciągu dwóch lat – współczuję). Historię, którą film niby próbuje opowiedzieć, dałoby się spisać na karteczce samoprzylepnej. Nie jest to co prawda nowość w kinie tego rodzaju, ale „Batman v Superman” podchodzi do tej kwestii w wyjątkowo lekceważący sposób. Wszystko zmierza tu tylko do tego, by postawić naprzeciw siebie tytułowych bohaterów w epickim pojedynku.

Niestety, konieczność żonglowania zbyt dużą liczbą wątków wyraźnie dała się we znaki przy procesie montażu, w którym panuje nieład. Studio starało się wprowadzić do filmu tyle motywów, że zaczyna nas od nich mdlić. To tak jakby połączyć w jeden film „Avengers”, „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” i „Kapitan Ameryka: Civil War”. Przez ten natłok, kamera przeskakuje pomiędzy kolejnymi scenami niejednokrotnie tak szybko, że trudno nadążyć za tym co twórcy chcą nam opowiedzieć. Szybko tracimy więc zainteresowanie, czekając na finałowe starcie. A przyjdzie nam na nie długo poczekać, bowiem ten przepych sprawia, że spędzimy na sali kinowej ponad dwie i pół godziny…

BvS2

Mimo to, liczy się tu przecież przede wszystkim akcja. Czy ktoś naprawdę oczekiwał, że idąc na „Batman v Superman” otrzyma historię godną Oscara? Może i tak (jakże musiał być naiwny), ale to nie ona miała być fundamentem całego obrazu. Mieliśmy dostać epicki pojedynek. Dostaliśmy. Mieliśmy zostać wprowadzeni do kinowego uniwersum DC. Zostaliśmy (odwołania do takich postaci jak Aquamen, Flash, czy Cyborg są bardziej niż oczywiste). Reszta okazała się w oczach producentów i reżysera mniej istotna. CGI wylewa się więc z ekranu z charakterystyczną dla Snydera finezją a slow-motion przedłuża co trzecią scenę, skutecznie odwracając uwagę od wad filmu.

Oczywiście logo DC wyświetlane tuż przed rozpoczęciem filmu do czegoś zobowiązuje. Nie ma więc mowy o jakimkolwiek humorze czy luźniejszej tonacji. Wszystko musi rozgrywać się w odcieniach szarości, przy akompaniamencie patetycznej muzyki autorstwa Hansa Zimmera. Pojedynki muszą toczyć się w strugach siarczystego deszczu i ruinach budynków, samochody teatralnie ochlapywać się błotem, a za głową przemawiającego antagonisty nie może nie uformować się chmura burzowa, mająca podkreślić powagę całej sytuacji. Nie jest to jednak wada – wprost przeciwnie – stanowi tą jedną z zalet produkcji. To miła odmiana po latach oglądania bohaterów Marvela rzucających kolejnymi ripostami z ekranu. Koniec końców, takie własnie ma być to uniwersum: brudne, poważne i aż do przesady urealnione (choć o poziomie pragmatyzmu z „Mrocznego Rycerza” możecie od razu zapomnieć).

Lex

Nie zapominajmy jednak o obsadzie, która już od dawna wzbudzała mnóstwo pytań i kontrowersji. Ben Affleck jako Batman?! Kto by pomyślał, zwłaszcza, że aktor ma już na swoim koncie rolę w „Daredevilu”, który był cenzura. Bruce Wayne/Batman w jego wykonaniu, to człowiek zmęczony życiem i wieloletnią, bezowocną walką z przestępczością. Krępy i burkliwy Affleck jest dzięki temu Mrocznym Rycerzem żywcem wyjętym z komiksów, dokładnie takim, jakim fani go sobie wymarzyli. Natomiast Henry Cavill…cóż. Jeśli nie spodobał się wam w „Człowieku ze Stali”, nie spodoba się wam i tutaj. Jego gra aktorska w żaden sposób nie wyewoluowała od tego czasu. Dalej jest maksymalnie sztywny, a zmiana wyrazu twarzy jest dla niego wyraźnie za trudna. Prawdziwy problem stanowi jednak nie on, a…Jesse Eisenberg! I nie dlatego, że się nie stara, przeciwnie. Przeholował i to bardzo! Jego Lex Luthor jest irytujący, wysławia się tak jakby próbował naśladować Jokera w interpretacji Heatha Ledgera, a jego gestykulacja opiera się wyłącznie na nieopanowanym wymachiwaniu rękoma. Naprawdę, właśnie takiego czarnego charakteru potrzebował ten film? Nawet Wonder Women (Gal Gadot) pasuje tu lepiej, mimo, że została wepchnięta do scenariusza wyraźnie na siłę…

Gal_Gadot

„Batman v Superman” nie jest filmem na jaki zasługiwała dwójka tytułowych herosów. Akcja jest niepotrzebnie przedłużana, a wątki bezustannie mnożą się, by częściowo pozostać nierozwiązane. Jednakże podczas seansu nie daje się to we znaki tak bardzo, jak można by wywnioskować z wielu opinii, które krążą po sieci. To prawda, że ta produkcja potrafi znudzić i zirytować. Jest jednak bardzo dobrze wykonanym wprowadzeniem do kinowego świata superbohaterów DC, do którego zapewne jeszcze nieraz będziemy mieli okazję powrócić, czy to w lepszych, czy gorszych tytułach. Jednak przede wszystkim, pozwala nam wziąć udział w olbrzymiej potyczce, którą – nie ukrywajmy – tak czy inaczej będziemy się cieszyć, bez względu na średniej jakości scenariusz. Na ten moment to wystarczy. Niestety, bez nawiązki.

gwiazdki 4

Woda, krew i olej – „W samym sercu morza” – recenzja filmowa #18

Moby_Dick

  • Tytuł oryginalny: In the Heart of the Sea
  • Premiera światowa: 3 grudnia 2015
  • Polska premiera: 4 grudnia 2015
  • Kraje produkcji: USA, Hiszpania, Wielka Brytania
  • Reżyseria: Ron Howard („Apollo 13”)

Idąc do kina na film kogoś takiego jak Ron Howard, trudno zagłuszyć wygórowane oczekiwania. Człowiek, który dał światu takie dzieła jak „Piękny Umysł”, „Wyścig”, oraz „Apollo 13” jest przecież specjalistą od dramatyzmu i budowania napięcia, które są podstawowymi elementami większości jego filmów. Są również nieodłączną cechą „Moby Dicka” autorstwa Hermana Melville’a.  Powieść i reżyser wyraźnie zatem do siebie pasują.

Sea

Jednak, już od pierwszych minut seansu, wyczuwa się, że scenariusz „W samym sercu morza” nie grzeszy ponadprzeciętną oryginalnością, mimo bazowania na powieści, która była pierwowzorem dla większości morskich historii, które dziś znamy. Opowieść nabiera z wolna tempa, nie narzucając się zanadto, jednak przedstawiona jest w na tyle interesujący sposób, że trudno się w nią nie zaangażować. Stopniowo sami zaczynamy stawać się częścią załogi okrętu, której losy przychodzi nam śledzić z perspektywy  Thomasa Nickersona (Tom Holland), a historie każdego z jej członków stają się dla nas coraz istotniejsze i głębsze, dobrze rozbudowując początkowo nieciekawe postacie. Wydarzenia, które obserwujemy na ekranie, zdają się prowadzić do jednego wypadku, na który w napięciu oczekujemy. Ale…

Głównym motywem przewodnim okazuje się jednak nie walka z legendarnym Białym Wielorybem, lecz z samym oceanem, który potrafi równie łatwo dzielić się swoimi darami, jak i je odbierać. „Czym aż tak uraziliśmy Boga?” – pyta w pewnym momencie pierwszy oficer Owen Chase (Chris Hemsworth). Pytanie, które zdaje się być niezwykle wymownym podsumowaniem całej historii zawartej w opowieści, o żeglarzach pozostawionych na łasce wzburzonych wód oceanu, stale działającego na ich niekorzyść. Chciwość i żądza zysku pchają ich bowiem do wydzierania cennego oleju z trzewi wielorybów aż po same granice. Granice rozsądku oraz znanego im świata.

Sea1

Mimo tak dobrego ukazania tragedii, która spotkała bohaterów filmu (w tym Howard zawsze był przecież najlepszy), nie obyło się niestety bez potknięć, które momentami psują odbiór całości. Największym  z nich jest, o dziwo, wątek słynnego kaszalota, który został potraktowany zbyt powierzchownie, a samo zwierzę, zagościło na ekranie zaledwie kilka razy.

Najgorsze jest jednak to, że produkcji brak charakterystycznej epickości, która wyróżniała jej literacki odpowiednik. Mimo dobrego scenariusza, świetnych efektów specjalnych oraz niezłej gry aktorskiej, film nie zostanie zapamiętany na długo. Nie reprezentuje sobą bowiem niczego czego jeszcze nie dane nam było zobaczyć w innych podobnych obrazach, niejednokrotnie wyreżyserowanych przez samego Howarda, eksperta od tego typu kina. Wątki, które mogłyby zostać całkowicie pominięte, zbyt często wypierają kluczowe kwestie, które mogłyby nadać historii więcej dynamizmu.

Moby_Dick_2

Czy w „W samym sercu morza” jest filmem godnym takiego arcydzieła jak „Moby Dick”? Nie. Nie jest to opowieść na miarę swego oryginału, który zapadł w pamięć czytelników ponad 150 lat temu. Mimo to, jest produkcją udaną, która może nie zdobędzie serc wszystkich widzów, ale z pewnością ich zadowoli. W dzisiejszym kinie, w którym liczy się przede wszystkim czysty zysk, trudno o film który angażowałby tak mocno w opowiadaną historię. Na szczęście, na Howarda zawsze można w tej kwestii liczyć.

gwiazdki 4

*Dane liczbowe z portalu pro.boxoffice.com, na dzień 13 grudnia 2015

Wujaszek agent – „Kryptonim U.N.C.L.E” – recenzja filmowa #9

UNCLE

  • Tytuł oryginalny: „The Man from U.N.C.L.E”)
  • Premiera światowa: 2 sierpnia 2015
  • Polska premiera: 21 sierpnia 2015
  • Kraje produkcji: USA, Wielka Brytania, Włochy
  • Reżyseria: Guy Ritchie („Sherlock Holmes: Gra Cieni”)

Jeśli jest coś, czego Guy Ritchie nie musi udowadniać, jest to jego niepowtarzalne poczucie filmowego humoru, któremu daje upust w każdej ze swych produkcji. Jego dzieła, takie jak „Sherlock Holmes” czy też „Przekręt” zapewniły mu w pełni zasłużone miejsce w panteonie największych reżyserów kina sensacyjnego i kryminalnego. Nie mogąc jednak nakręcić kontynuacji „Gry Cieni” z 2011 roku, Ritchie powrócił po prawie czteroletniej przerwie. Ponownie postanowił sięgnąć po kolejną ikonę rozrywki, zasiadając tym razem za sterami kinowego remake’u kultowego serialu lat sześćdziesiątych : „The Man from U.N.C.L.E

Historia tajnych agentów dwóch największych mocarstw świata, łączących siły w celu zneutralizowania bomby nuklearnej nie jest wydaje się być szczególna. Wiele razy dane nam było oglądając podobne historie, z których niewiele godnych było zapamiętania. Jednak to, co przykuwa największą uwagę w „The Man from U.N.C.L.E” Ritchie’go, to nie sama szpiegowska opowieść utrzymana w komediowej tonacji, a raczej niezwykle imponująca obsada aktorska. Henry Canvill, wreszcie wychodzi z cienia swej niezbyt udanej roli Supermana w „Człowieku ze Stali” sprzed dwóch lat, podobnie jak Armie Hammer, którego występ w „Jeźdźcu Znikąd” nie zaimponował ani widzom ani krytykom. Największym nabytkiem jest jednak Alicia Vikander, która po swoim fenomenalnym występie w „Ex Machinie” stała się jednym z najgorętszych nazwisk w Hollywood.

Mając do dyspozycji tak popularne nazwiska, reżyser postanowił uczynić z relacji między ich postaciami najistotniejszy element opowieści. Słowne utarczki pomiędzy agentami KGB i CIA zmuszonymi do współpracy, do złudzenia przypominają kłótnie pomiędzy Sherlockiem Holmesem i Dr. Watsonem w wykonaniu Roberta Downey’a Jr. i Jude Lawa z „Sherlocka Holmesa”, podobnie jak relacja pomiędzy trójką bohaterów, budowana w bardzo podobny sposób co w „Grze cieni”. Widać w tym lekkie zmęczenie Ritchie’go, wyraźnie znudzonego komediowym kinem sensacyjnym. Mimo iż chemia pomiędzy postaciami jest wręcz namacalna, to oparcie na niej ciężaru całego obrazu, wydaje się być nieco zbyt ryzykowną decyzją. Aktorzy, mimo perfekcyjnego wczucia się w role, nie są w stanie uratować nudnawej historii, która jest ogromną wadą całości. Mimo licznych gagów, dobrze zarysowanych charakterów i dynamicznych scen akcji „The Man from U.N.C.L.E” wyraźnie kuleje, nużąc widza początkowym aktem filmu.

Na szczęście jednak, ratunek przychodzi wraz z nieoczekiwanym zwrotem akcji, kiedy Ritchie daje nam się wreszcie nasycić komediową wymową produkcji, na bok odkładając zawijase fabularne i wprowadzając na ekran szeroką gamę nowych aktorów z Hugh Grantem („Kac Vegas„) na czele. Dopiero wtedy naprawdę dane jest nam odczuć czym tak naprawdę powinna być opowieść o konflikcie Zimnej Wojny z komediową otoczką w tle. I za to twórcom należą się gromkie brawa.

„The Man from U.N.C.L.E” z całą pewnością nie jest filmem mogącym stworzyć nowe uniwersum kinowe, co było pierwotnie celem wytwórni. W czasach gdy kino jest zalewane przez kolejne produkcje, w których CGI odgrywa większą rolę od aktorów i scenariusza, trudno odnieść sukces finansowy, poprzez film szpiegowski. Niezbędna jest zatem dynamiczna akcja, która zrekompensuje widzom nieudaną fabułę i spuści ze smyczy bohaterów, jak dotąd pozostających w stanie spoczynku. Wielka szkoda, że Ritchie zdał sobie z tego sprawę trochę za późno. Jednak gdy już to zrobił, dał widzom to czego oczekiwali: pełną humoru i akcji historię, w której bohaterowie odgrywają równie ważną rolę co historia, której są bohaterami. Oby następnym razem przypomniał sobie o tym nieco wcześniej, aby widzowie nie zasnęli w oczekiwaniu na wybuchowy finał.

gwiazdki 4