Pseudodżungla | „Tarzan: Legenda” | recenzja filmowa #29

Tarzan. Postać, którą zna prawdopodobnie każdy, jeśli nie dzięki oryginalnym książkom Edgara Rice Burroughsa sprzed ponad stu lat, to dzięki klasycznej już animacji Chrisa Bucka i Kevina Lima z 1999 roku. Czy można opowiedzieć o nim coś nowego, po tylu latach jego egzystencji w kulturze popularnej? Warner Bros. nie mogło przecież zaserwować nam znanej już historii, jak robi to obecnie Disney, wypuszczając do kin kolejne aktorskie wersje swych starych animacji! To byłoby przecież zbyt proste!

Tarzan1

Scenarzyści nie chcieli  w znaczny sposób zmieniać wizji opowieści o Tarzanie, jaką wszyscy pamiętamy. Osadzili więc akcję aż osiem lat później, kiedy główny bohater (Alexander Skarsgård) powrócił już do rodzinnej Anglii, by u boku swej żony (Margot Robbie) wieść zasłużone życie celebryty; człowieka owianego sławą, będącego jednocześnie spadkobiercą ogromnego majątku, który powrócił z dziczy. Na skutek zagrywek politycznych na najwyższym szczeblu (a dokładniej, pomiędzy wodzem afrykańskiego plemienia i najemnikiem) zostaje jednak podstępem sprowadzony na tereny, na których przyszło mu się niegdyś wychować. Co go tam czeka? Oczywiście pełna przygód i niebezpieczeństw wyprawa w celu uratowania Jane, przetrzymywanej przez najmniej oryginalne i interesujące wcielenie Christopha Waltza jakie do tej pory dane nam było zobaczyć! Wspomniałem, że będzie mu towarzyszyć niejaki George Washington Williams w wykonaniu Samuela L. Jacksona? Nie? Może dlatego, że nie ma on tu praktycznie nic do roboty, poza wygłoszeniem kolejnych tandetnych moralizmów i oddaniem kilku celnych strzałów.

tarzan3

Film Davida Yatesa, człowieka odpowiedzialnego za aż cztery tytuły z serii Harry Potter, nie zawodzi jednakże przez fabułę. Jest ona co prawda niespójna, a brak jakiejkolwiek logiki nasila się z każdą kolejną sceną, ale znamy przecież wiele dobrych blockbusterów, w których sama historia została umieszczona na ostatnim miejscu listy priorytetów.  Twórcy powinni więc byli przede wszystkim postawić na rozwój postaci, tak byśmy byli w stanie pamiętać o nich choć przez kilka godzin po zakończeniu seansu. Powinni, ale tego nie zrobili. Już od pierwszych minut filmu widać, że Tarzan: Legenda ma być filmem poważnym, wolnym od komizmu i jakiegokolwiek luzu. Tacy też są jego bohaterowie. Skarsgård jako tytułowy Król Małp, niczym Batman, gołymi rękoma rozprawia się z całym wagonem żołnierzy, walczy z dwumetrowym gorylem i obłaskawia lwy, ale zmiana wyrazu twarzy okazuje się dla niego zbyt trudna. Momentami można odnieść wrażenie, że pomylił castingi Warnera, chcąc tak naprawdę dostać się do któregoś z filmów DC, gdzie rzeczywiście mógłby cały czas paradować ze swoim grymasem i okładać wrogów pięściami. Jest największą bolączką całej produkcji, nie wykorzystuje olbrzymiego potencjału swojej postaci choćby w najmniejszym stopniu. Nawet kultowy krzyk Tarzana jest w jego wykonaniu żałosny…

Pozostała część obsady nie pozostaje jednak w tyle i również z całych sił stara się nas zachęcić do opuszczenia sali kinowej. Samuel L. Jackson i Christopher Waltz odtwarzają role, w które przyszło im się już wiele razy wcielić. Odtwórczość ich postaci wykracza poza jakąkolwiek skalę przyzwoitości. Gdyby ten drugi zamienił swój biały garnitur i niezniszczalny różaniec (kim trzeba być, by wymyślić taką „broń” dla czarnego charakteru) na mundur niemiecki i pistolet PO8 Parabellum, mógłby bez jakichkolwiek pozostałych zmian ponownie wejść na plan Bękartów Wojny. Jedynie Margot Robbie stara się coś wykrzesać ze swojej roli damy w opałach. Widać, że jej jednej zależy by wyjść z tego z podniesionym czołem.

tarzan4

A akcja? Kiedy historia i jej bohaterowie zawodzą, trzeba dostarczyć widzom rozrywki przynajmniej w postaci efektownych i widowiskowych scen (a’la Michael Bay). David Yates nie zadbał jednak nawet o to, by pościgi, walki i strzelaniny były interesujące. Z ekranu wieje nudą niemal przez cały seans. Nawet flora i fauna są nieprzekonujące! Zapomnijcie o poziomie, który pod tym względem zaprezentowała nam tegoroczna Księga Dżungli Jona Favreau. Efekty komputerowe w Tarzanie są wyraźnie sztuczne, toporne, a momentami wręcz brzydkie.

tarzan5

Warner Bros. chciało nam dać nowego Tarzana, jakiego jeszcze nie dane nam było zobaczyć. Mrocznego, wolnego od jakiegokolwiek komizmu, z nową, nieopowiedzianą historią. Trzeba przyznać, że zamysł był dobry. Wykonanie – przeciwnie. Twórcom nie chciało się ani dopracować scenariusza, ani zadbać w odpowiedni sposób o postacie i relacje między nimi. Nie pomyśleli też o ewentualnym dopracowaniu scen akcji do tego stopnia, by nie były one nużące i do bólu przewidywalne. A wystarczyłoby poprawić choć jeden z tych trzech elementów, by to „dzieło” dało się oglądać.

gwiazdki 2

Pułapka czy schronienie? | „Cloverfield Lane 10” | recenzja filmowa #27

  • Tytuł oryginalny: „10 Cloverfield Lane”
  • Premiera światowa: 9 marca 2016
  • Polska premiera: 22 kwietnia 2016
  • Kraje produkcji: USA
  • Reżyseria: Dan Trachtenberg

Mamy rok 2016. Każdy film jaki wchodzi do kin, czy to wielki blockbuster, czy komedia romantyczna, jest z pompą promowany już na wiele miesięcy przed premierą. Producentom trudno dziś zrezygnować z ogromnych zysków, jakie niesie ze sobą potężna kampania reklamowa, na rzecz zaskoczenia widzów niespodziewanym tytułem-niespodzianką. Zwłaszcza, jeśli na plakatach widnieje nazwisko takiej osoby jak J.J.Abrams. Jednak Cloverfield Lane 10 zdołano jakimś cudem utrzymać w tajemnicy przez ponad rok!  Nie wiem, jak udało się to osiągnąć, ale zapewniam was, że naprawdę było warto.10_Cloverfield_Lane

Michelle (Mary Elizabeth Winstead – Szklana Pułapka 4), po wypadku samochodowym budzi się w schronie, unieruchomiona przez łańcuchy. Howard (John Goodman – Kac Vegas 3) zapewnia ją, że na powierzchni doszło do skażenia, wojny nuklearnej, ataku Marsjan, lub innej formy przysłowiowego Armagedonu. Mówi prawdę, a może więzi ją z niejasnych powodów? Słyszeliśmy już przecież wiele realnych historii, które zaczynały się w podobny, a nawet identyczny sposób. Te pytania będą się obijać o wnętrze naszej czaszki aż do szokującego finału. Finału, w którym wyraźnie czuć rękę reżysera Przebudzenia Mocy

Cloverfield Lane 10, należy do tych filmów, w których każdy szczegół okazuje się być istotnym elementem układanki, na którą składa się cała opowieść. Scenariusz, który udało się sklecić Chazelle’owi, Campbellowi i Stuckenowi, to prawdziwy majstersztyk, którego nie powstydziliby się mistrzowie gatunku. Pełna niespodziewanych i zaskakujących zwrotów akcji historia wywołuje u widza nieustające napięcie, które nie opuszcza go ani na moment. Nic nie jest tu oczywiste, a twórcy stale stawiają przed nami nowe pytania, na które desperacko usiłujemy znaleźć odpowiedzi. Kiedy wydaje nam się, że już zbliżamy się do rozwiązania, fabuła rzuca nam kolejne poszlaki, które stawiają całość w całkowicie inny świetle.

10_Cloverfield_Lane

Oczywiście, nic nie udałoby się osiągnąć bez nielicznej obsady. Choć postać Michelle jest tu główną bohaterką, całe show należy do Goodmana. Jego postać jest wielowarstwowa i niejednoznaczna, popadająca od skrajności w skrajność. Czy to zwykłe huśtawki nastroju, czy może kryje się pod tym coś więcej? Czasem miły, a czasem wręcz okrutny, dający się z łatwością ponieść emocjom, jest zmorą, która stale wisi nad Michelle i towarzyszącym jej Emmettem (John Gallagher Jr). Okazuje się, że to co potencjalnie może czyhać na bohaterów na zewnątrz, jest niczym wobec jego wybryków.

10_Cloverfield_Lane

Debiut reżyserski Trachtenberga to odważne dzieło, w którym jednocześnie czuć producencką rękę Abramsa. Pełne zwrotów akcji, z epickim i zaskakującym zakończeniem, na długo pozostanie w mojej pamięci jako jeden z najlepszych przykładów świetnych i dopracowanych scenariuszy. Nie uniknięto oczywiście pewnych luk fabularnych, jednak kto by się nimi przejmował, mając do czynienia z tak interesującą historią, która stale ewoluuje, nie pozwalając nawet na chwilę wytchnienia. Już dawno nie widzieliśmy produkcji tak podatnej na internetowe spoilery, które mogłyby zepsuć cały seans, opisując poszczególne zawirowania w opowieści.  A przecież właśnie o to chodzi w takich produkcjach, nieprawdaż?

gwiazdki 5

Zapowiedź lepszego jutra | „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” | recenzja filmowa #26

  • Tytuł oryginalny: „Batman v Superman: Dawn of Justice”
  • Premiera światowa: 20 marca 2016
  • Polska premiera: 1 kwietnia 2016
  • Kraje produkcji: USA
  • Reżyseria: Zack Snyder („Człowiek ze Stali”)

Czekałem długo, by wreszcie zobaczyć „największe starcie gladiatorów w historii”. Batman kontra Superman. Dwie najbardziej znane i lubiane postacie z uniwersum DC Comics wreszcie miały spotkać się na wielkich ekranach, by stoczyć epicki pojedynek, mający być jednocześnie wprowadzeniem do kinowego uniwersum Warner Bros. Wytwórnia obudziła się jednak o ładnych parę lat za późno, chcąc wkroczyć na tereny od 2008 roku zajmowane przez Disneya i jego Marvel Cinematic Universe. Podczas gdy wytwórnia Myszki Miki ma już na koncie ponad dwadzieścia produkcji o losach Iron Mana i spółki, Warner może pochwalić się jedynie Trylogią Mrocznego Rycerza Christophera Nolana oraz przeciętnym „Człowiekiem ze Stali”. Nie pozostawało więc nic innego jak tylko nadgonić olbrzymie straty! Najlepiej w jednym filmie, prawda?!

Niestety, na kilka dni przed premierą, na film zostały wylane wiadra pomyj, nie tylko przez krytyków zza oceanu, ale i niektórych widzów, którzy mieli już okazję zobaczyć najnowsze dzieło Zacka Snydera. Średnie filmu nie były, łagodnie to ujmując, obiecujące. Na sali kinowej zasiadłem więc z pewnym przestrachem, zastanawiając się, co tak naprawdę zobaczę: olbrzymią klapę, czy może wzorowy film o tematyce superbohaterskiej, na jaki produkcja zapowiadała się jeszcze kilka tygodni temu?

Nie zobaczyłem ani jednego, ani drugiego.

BvS1

Postawmy sprawę jasno: tutaj nie ma fabuły. W scenariuszu panuje chaos, równy poziomowi zniszczeń, które Superman sprowadza na biednych mieszkańców Metropolis (w dodatku po raz drugi, w przeciągu dwóch lat – współczuję). Historię, którą film niby próbuje opowiedzieć, dałoby się spisać na karteczce samoprzylepnej. Nie jest to co prawda nowość w kinie tego rodzaju, ale „Batman v Superman” podchodzi do tej kwestii w wyjątkowo lekceważący sposób. Wszystko zmierza tu tylko do tego, by postawić naprzeciw siebie tytułowych bohaterów w epickim pojedynku.

Niestety, konieczność żonglowania zbyt dużą liczbą wątków wyraźnie dała się we znaki przy procesie montażu, w którym panuje nieład. Studio starało się wprowadzić do filmu tyle motywów, że zaczyna nas od nich mdlić. To tak jakby połączyć w jeden film „Avengers”, „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” i „Kapitan Ameryka: Civil War”. Przez ten natłok, kamera przeskakuje pomiędzy kolejnymi scenami niejednokrotnie tak szybko, że trudno nadążyć za tym co twórcy chcą nam opowiedzieć. Szybko tracimy więc zainteresowanie, czekając na finałowe starcie. A przyjdzie nam na nie długo poczekać, bowiem ten przepych sprawia, że spędzimy na sali kinowej ponad dwie i pół godziny…

BvS2

Mimo to, liczy się tu przecież przede wszystkim akcja. Czy ktoś naprawdę oczekiwał, że idąc na „Batman v Superman” otrzyma historię godną Oscara? Może i tak (jakże musiał być naiwny), ale to nie ona miała być fundamentem całego obrazu. Mieliśmy dostać epicki pojedynek. Dostaliśmy. Mieliśmy zostać wprowadzeni do kinowego uniwersum DC. Zostaliśmy (odwołania do takich postaci jak Aquamen, Flash, czy Cyborg są bardziej niż oczywiste). Reszta okazała się w oczach producentów i reżysera mniej istotna. CGI wylewa się więc z ekranu z charakterystyczną dla Snydera finezją a slow-motion przedłuża co trzecią scenę, skutecznie odwracając uwagę od wad filmu.

Oczywiście logo DC wyświetlane tuż przed rozpoczęciem filmu do czegoś zobowiązuje. Nie ma więc mowy o jakimkolwiek humorze czy luźniejszej tonacji. Wszystko musi rozgrywać się w odcieniach szarości, przy akompaniamencie patetycznej muzyki autorstwa Hansa Zimmera. Pojedynki muszą toczyć się w strugach siarczystego deszczu i ruinach budynków, samochody teatralnie ochlapywać się błotem, a za głową przemawiającego antagonisty nie może nie uformować się chmura burzowa, mająca podkreślić powagę całej sytuacji. Nie jest to jednak wada – wprost przeciwnie – stanowi tą jedną z zalet produkcji. To miła odmiana po latach oglądania bohaterów Marvela rzucających kolejnymi ripostami z ekranu. Koniec końców, takie własnie ma być to uniwersum: brudne, poważne i aż do przesady urealnione (choć o poziomie pragmatyzmu z „Mrocznego Rycerza” możecie od razu zapomnieć).

Lex

Nie zapominajmy jednak o obsadzie, która już od dawna wzbudzała mnóstwo pytań i kontrowersji. Ben Affleck jako Batman?! Kto by pomyślał, zwłaszcza, że aktor ma już na swoim koncie rolę w „Daredevilu”, który był cenzura. Bruce Wayne/Batman w jego wykonaniu, to człowiek zmęczony życiem i wieloletnią, bezowocną walką z przestępczością. Krępy i burkliwy Affleck jest dzięki temu Mrocznym Rycerzem żywcem wyjętym z komiksów, dokładnie takim, jakim fani go sobie wymarzyli. Natomiast Henry Cavill…cóż. Jeśli nie spodobał się wam w „Człowieku ze Stali”, nie spodoba się wam i tutaj. Jego gra aktorska w żaden sposób nie wyewoluowała od tego czasu. Dalej jest maksymalnie sztywny, a zmiana wyrazu twarzy jest dla niego wyraźnie za trudna. Prawdziwy problem stanowi jednak nie on, a…Jesse Eisenberg! I nie dlatego, że się nie stara, przeciwnie. Przeholował i to bardzo! Jego Lex Luthor jest irytujący, wysławia się tak jakby próbował naśladować Jokera w interpretacji Heatha Ledgera, a jego gestykulacja opiera się wyłącznie na nieopanowanym wymachiwaniu rękoma. Naprawdę, właśnie takiego czarnego charakteru potrzebował ten film? Nawet Wonder Women (Gal Gadot) pasuje tu lepiej, mimo, że została wepchnięta do scenariusza wyraźnie na siłę…

Gal_Gadot

„Batman v Superman” nie jest filmem na jaki zasługiwała dwójka tytułowych herosów. Akcja jest niepotrzebnie przedłużana, a wątki bezustannie mnożą się, by częściowo pozostać nierozwiązane. Jednakże podczas seansu nie daje się to we znaki tak bardzo, jak można by wywnioskować z wielu opinii, które krążą po sieci. To prawda, że ta produkcja potrafi znudzić i zirytować. Jest jednak bardzo dobrze wykonanym wprowadzeniem do kinowego świata superbohaterów DC, do którego zapewne jeszcze nieraz będziemy mieli okazję powrócić, czy to w lepszych, czy gorszych tytułach. Jednak przede wszystkim, pozwala nam wziąć udział w olbrzymiej potyczce, którą – nie ukrywajmy – tak czy inaczej będziemy się cieszyć, bez względu na średniej jakości scenariusz. Na ten moment to wystarczy. Niestety, bez nawiązki.

gwiazdki 4

Dziecinada | „Bogowie Egiptu” | recenzja filmowa #25

  • Tytuł oryginalny: „Gods of Egypt”
  • Premiera światowa: 24 lutego 2016
  • Polska premiera: 26 lutego 2016
  • Kraje produkcji: USA, Australia
  • Reżyseria: Alex Proyas („Ja, robot”)

Pamiętacie Bionicle od LEGO? Serię figurek wydawanych co roku, z nowymi dodatkami, w podrasowanych zbrojach? Każda z tych postaci była grubymi nićmi szytym ucieleśnieniem danej cechy charakteru. Jeden reprezentował mądrość, kolejny porywczość, a jeszcze inny poczucie humoru i tak dalej. Żeby dzieciaki interesowało w nich coś więcej niż sam wygląd, do serii dorobiono fabułę, która w odpowiedni sposób zachęcała do zakupu figurek. Domyślacie się chyba jaka była jakość tych…opowieści? Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ scenariusz „Bogów Egiptu”, wydaje się być wzorowanym na tego właśnie typu historiach: mających jak najczęściej rzucać nam przed oczy kolejne kolorowe postacie, które łączy bardziej skrajne przerysowanie, niż fabuła.

Bogowie Egiptu

W filmie Proyasa brakuje jakiegokolwiek zamysłu na sposób opowiadania historii. To naiwna i bardzo prosta bajeczka, przeładowana kiczem i efektownymi (choć raczej tylko z punktu widzenia twórców) walkami i bijatykami, podczas których CGI atakuje nasze gałki oczne jeszcze bardziej natarczywie, niż w przeciętnym filmie Michaela (tu wstawiamy efektowny wybuch) Baya. Faktem pozostaje jednak, że scenariusz nie jest dziurawy i niekompletny. To jednak nie zasługa leniwych scenarzystów, a raczej faktu, że opowiadana historia jest tak banalna, że naprawdę trudno było ją zepsuć. 

 W centrum tej naiwnej opowiastki zostaje osadzony Horus (Coster-Waldau znany z „Gry o Tron”), oraz młody złodziejaszek imieniem Bek (dziwne, dlaczego mam przeczucie, że to imię nie ma nic wspólnego z Egiptem?). Przez ekran przewijają się również m.in Hathor (Elodie Yung, czyli Elektra z drugiego sezonu „Daredevila”) i Thoth (Chadwick Boseman, którego wkrótce zobaczymy w roli Black Phanter w „Civil War”), oraz oczywiście Gerard Butler jako główny czarny charakter – Set. Niewiele mają oni jednak wspólnego ze swymi starożytnymi pierwowzorami. Bliżej im już do podróbek bohaterów z uniwersum Marvela. I mimo, iż większa część obsady stara się na ekranie jak może, to nie są w stanie wykrzesać ze swych kreacji czegokolwiek wyrazistego. Nawet wspomniany Butler, który ma przecież doświadczenie w wykrzykiwaniu takich fraz jak „This is Sparta!” i mieleniu przeciwników mieczem. Wyraźnie zostały one napisane na kolanie, bez przemyśleń, będąc jedynie kopiami popularnych wzorcówj. Mamy więc wątek syna, który chce pomścić śmierć ojca, chłopaczka mającego rzucać kolejnymi dowcipami (gdyby jeszcze były one śmieszne) oraz tyrana, chcącego zdobyć pełnię władzy. Oryginalność? Zapomnijcie. Może tylko Geoffrey Rush jako Ra wnosi tutaj drobny powiew świeżości, prowadząc podniebny statek, ciągnący Słońce nad horyzontem…

Bogowie Egiptu

Najgorsze jest jednak to, że nikt tu nie ukrywa, czystej ignorancji z jaką twórcy podchodzą do widowni, dając jej tak pusty i żałosny produkt. Przeciwnie, dają temu wyraz bezustannie, karmiąc ją kolejnymi głupotami w rodzaju rozczarowującego i jakże przewidywalnego finału, który jest tak do bólu wtórny, że można przewidzieć jego przebieg już po samym zwiastunie…

„Bogów Egiptu” można określić wyłącznie jako zwykłą stratę czasu, z której usatysfakcjonowani będą jedynie ludzie szukający prymitywnej i podstawowej rozrywki. Nie ma tu prawie niczego, dla czego warto by poświęcić ponad dwie godziny życia i kilkanaście złotych za bilety do kina.  O ile uda wam się nie zasnąć na seansie, lub po prostu wytrzymać do końca filmu, wyjdziecie z sali rozczarowani, jeśli nie wściekli…

gwiazdki 2

P.S: Zdaję sobie sprawę, że reżyser Alex Proyas nazwał wszystkich krytyków niedoceniających jego filmu „obłąkanymi idiotami” (mój tekst na ten temat znajdziecie tutaj). Aż cieszę się, że przy 140 mln dolarów budżetu, jego „dzieło” zarobiło zaledwie 130 mln. Może dzięki tej klęsce finansowej będzie powstawać mniej takich…wytworów.

10 najlepszych statków kosmicznych w historii kina – ranking #1

10. USCSS Nostromo

Nostromo

Nostromo jest jednym z niewielu statków, których nazwa znalazła się w tytule filmu. Reżyser Ridley Scott postanowił umiejscowić akcję swojego pierwszego „Obcego” właśnie na pokładzie olbrzymiego frachtowca, który wraz z rozwojem wypadków staje się areną walki pomiędzy sterroryzowaną załogą, a krwiożerczym ksenoformem. Jego mroczne i klaustrofobiczne, ociekające olejami i smarami zakamarki, pozwoliły by jednostka została zapamiętana na zawsze, jako przykład dla innych twórców kina sci-fi, chcąc ukazać w swych filmach olbrzymie statki kosmiczne.

9. Endurance 

Endurance

Christopher Nolan nie byłby sobą, gdyby wysłał bohaterów „Interstellar” do innego układu planetarnego, w kupie złomu a’la Sokół Millenium. Dlatego scenariusz zapewnił mu elegancki i pełen wdzięku statek, zdolny zarówno do szybkiego lądowania na przeróżnych planetach, jak i pozostawania przez wiele lat na ich orbicie. Na jego pokładzie znajduję się nie tylko komora pełna ludzkich zarodków, ale i komory hibernacyjne oraz dwa urokliwe, prostopadłościenne roboty. Szkoda jedynie, że nikt nie pomyślał o odpowiedniej ilości paliwa…

8. Icarus II

icarus

Co zrobi ludzkość gdy Słońce zacznie gasnąć? Wyśle w jego kierunku grupę śmiałków z gigantyczną bombą atomową! Co zrobi, gdy statek, na którym mieli ją dostarczyć do naszej gwiazdy zaginie bez śladu?! Wyśle drugi, identyczny statek! „Icarus II” z „W stronę słońca” jest ostatnią nadzieją ludzkości, niosącą z sobą największą bombę, jaka kiedykolwiek powstała, by rozbudzić naszą powoli umierająca gwiazdę. Nie dajcie się jednak zwieść: Icarus, mimo jasnego celu swej misji, jest statkiem nieustannie narażonym na niebezpieczeństwo zniszczenia przez zabójcze promienie słoneczne, oraz samych członków załogi, dla których misja okazuje się traumatycznym i tragicznym przeżyciem…

 7. Milano

Milano.png

Statek należący do Petera Quilla jest dokładnie taki jak on sam: krzykliwy, nieuporządkowany i przedewszystkim zdolny do ucieczki z wszelkiego rodzaju tarapatów. W jego wnętrzu można znaleźć dosłwonie wszystko, co przeszło jego właścicielowi przez ręce: od kaset z muzyką, przez arsenał uzbrojenia, po jego towarzyszki z poprzedniego wieczoru. Nic dziwnego, że to właśnie ta maszyna została głównym środkiem transportu dla Strażników Galaktyki, czyli najdziwniejszej zbieraniny „bohaterów” jaką jak dotąd widział kinowy świat Marvela.

 6. Discovery II

Discovery II

Stanley Kubrick zmienił oblicze kina science-fiction na długo przed tym, nim stało się ono w ogóle modne. Statek kosmiczny z „Odysei kosmicznej” do dziś jest uważany za jedno z największych połączeń realnej nauki z fantastyką filmową. Odczucie przyciągania ziemskiego wywołane przez ruch obrotowy, sztuczna inteligencja zarzadzajaca jego funkcjonowaniem, komory hibernacyjne…Dzięki tym rzeczom, ta jednostka stała się wzorcem dla wszystkich, które nadeszły po niej! Jej roli w historii współczesnego kina nie da się przecenić!

5. Gwiezdny Niszczyciel Imperium

ImpStarDestroyer

Tego olbrzyma nikomu nie trzeba przedstawiać. Gwiezdny Niszczyciel Imperium stał się jednym z nieodzownych symboli Gwiezdnych Wojen już w 1977 roku, kiedy zadebiutował na ekranach w słynnym ujęciu otwierającym „Nową Nadzieję”. Długi na 1600 metrów, posiadał załogę składającą się z ponad 37 000 osób. Te jednostki pojawiły się w we wszystkich trzech częściach Oryginalnej Trylogii Star Wars i stały się symbolem jarzma Imperium, które Rebelia próbowała zwalczyć. Do dziś pozostaje jednym z ulubionych statków wielu fanów, którzy chętnie tworzą jego „nieco” mniejsze kopie, z wszelkiego rodzaju materiałów – od klocków LEGO, po drewno i papier.

 

 4. Statek Matka

Mothership

Kiedy Rolland Emmerich tworzył „Dzień niepodległości”, zapewne nie spodziewał się, że oto kładzie podwaliny pod światowy fenomen. Jego produkcja ukazała inwazję obcych z zupełnie nowej perspektywy, która na zawsze zakorzeniła się w świadomości widzów, głównie dzięki wizji olbrzymich statków, rzucających swoje złowrogie cienie, na największe ziemskie metropolie. Były one jednak niczym w porównaniu z gigantycznym Statkiem Matką, który ukazano w finale. Długi i szeroki na setki kilometrów, przepełniony armią obcych, szykujących się do ataku, zamglony i spowity tajemnicą…Aż szkoda, że pozwolono nam przyglądać się mu zaledwie przez kilkanaście minut…

3. Hermes

Hermes

Co w nim pięknego? Hermes nie wygląda szczególnie interesująco, zwłaszcza dla osób gustujących jedynie w kinie science-fiction. „Marsjanin” nie jest jednak filmem tego typu. To film stworzony na bazie książki, która powstała z miłości do nauki. Statek, którym załoga misji Ares 3 przemieszcza się między Ziemią a Marsem, jest popisem ludzkiej myśli technicznej, która być może pewnego dnia rzeczywiście zaprowadzi nas na powierzchnię naszej sąsiedzkiej planety. Piękno i wyjątkowość Hermesa tkwi w jego realizmie i fakcie, że jest urzeczywistnieniem ludzkich marzeń o podróżach kosmicznych. Miejmy nadzieję, że te marzenia wkrótce staną się faktem, właśnie dzięki takim jednostkom jak Hermes!

 2. Sokół Millenium

Sokol Millenium

Jeśli naprawdę myśleliście, że na podium tego zestawienia może go zabraknąć, powinniście jeszcze raz przemyśleć jego tematykę. I to bardzo dogłębnie. Przed wami narzędzie przemytu, walki o wolność galaktyki, najszybsza kupa złomu we wszechświecie – Sokół Millenium. Legenda kina i całej popkultury, symbol Gwiezdnej Sagi George’a Lucasa, tak zrzyty z sercami fanów, że ujrzeliśmy go we wszystkich trzech trylogiach (tak, pojawił się w „Zemście Sithów”). Czy znajdzie się ktoś, kto mógłby wyobrazić sobie uniwersum Star Wars bez niego?

1. USS Enterprise

Enterprise

Ten statek jest kultowy, może nawet bardziej niż stary już serial, z którego się wywodzi. Dzięki nowym filmom kinowym z 2009 i 2013 roku, zyskał nowe życie, ponownie goszcząc na ekranach w odświeżonej i bardziej współczesnej wersji. Na jego pokładzie znajduje się nie tylko teleporter, masa mniejszych jednostek zdolnych do walki, oraz wyborowa załoga złożona z przedstawicieli wielu gatunków…Enterprise to w zasadzie mobilne centrum badawcze i odkrywcze, przemierzające galaktykę w poszukiwaniu kolejnych interesujących obiektów. Jest kosmicznym eksploratorem, ucieleśnieniem ludzkich marzeń o podboju przestrzeni i podróżach z prędkością światła! Szkoda, że przyjdzie nam poczekać jeszcze setki lat, zanim coś takiego rzeczywiście powstanie.

Królestwo zwierząt – „Zwierzogród” – recenzja filmowa #24

Zwierzogród_Plakat

  • Tytuł oryginalny: „Zootopia”
  • Premiera światowa: 10 lutego 2016 (Francja)
  • Polska premiera: 19 lutego 2016
  • Kraje produkcji: USA
  • Reżyseria:  Byron Howard („Piorun”, „Zaplątani”), Rich Moore („Ralph Demolka”)

Kto nie kocha animacji Disneya? Debiutujące w kinach każdego roku, produkcje takie jak „Wielka Szóstka”, „Kraina Lodu”, czy też „Zaplątani” dają nam coraz to nowe okazje by ponownie powrócić do świata dziecięcych marzeń i wyobraźni. Podziwiamy kolejne niesamowite pomysły scenarzystów, którym udaje się wykreować niepowtarzalne i wprost magiczne światy, w których osadzona zostaje akcja, oryginalne postacie zyskujące później miano ikonicznych oraz samą fabułę, przesyconą zarówno dowcipem jak i moralizacją. Korporacja Myszki Miki trzyma w reku nie tylko dwie obecnie najbardziej zyskowne uniwersa – Marvela i Gwiezdne Wojny – ale posiada również praktyczny monopol na wysokiej jakości kino dziecięce, czasami jedynie naruszany przez DreamWorks. Walt Disney Animation Studios mogłoby więc zatrzeć ręce i zalewać świat tasiemcami, wiedząc, że i tak nic nie zagrozi ich pozycji. Dzięki Bogu, raczej nie zamierza tego zrobić.

Zwierzogród

„Zwierzogród” to jak dotąd największy popis kunsztu artystów animacji komputerowych stworzonych z myślą o młodszych odbiorcach. Prawie dwugodzinny seans jest zarówno pokazem gagów i trafionych dowcipów, jak i pełną odniesień do współczesnej sytuacji społecznej i politycznej satyrą. To nie kolejna opowieść utrzymana w klimatach fantasy lub luźnego sci-fi. Najnowszemu filmowi Disneya bliżej raczej do opowieści gangsterskich kina akcji w stylu „Zabójczej Broni”. Scenariusz rzuca więc bohaterów zarówno do najmroczniejszych zakątków utopijnego miasta, jak i w głąb jego wewnętrznej infrastruktury. Trafią przy tym m.in przed oblicze kreciej wersji Marlona Brando z „Ojca chrzestnego”, do strzeżonego szpitala psychiatrycznego oraz na dywanik burmistrza metropolii. Pozornie prosta opowieść mająca przekonać widza do walki o własne marzenia to tak naprawdę zawiła i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji komedia sensacyjna! Czyni to ze „Zwierzogrodu” nie tylko niezwykle sympatyczną, ale i bardzo zawiłą, jak na ten gatunek opowieść.

Pan_Be

Trudno nie doszukać się w filmie licznych odwołań do problemów współczesnego świata, które tak często poruszane są obecnie wśród opinii publicznej. Policjantka Judy Hopps jest ucieleśnieniem idei feminizmu, w tak dużym stopniu, że z powodzeniem mogłaby zostać twarzą niejednej kampanii. Lis Nick Wilde to perfekcyjny przykład nielubianego krętacza, zarabiającego na głupocie innych. Burmistrz Lionheart to wręcz aż nazbyt wyraźne uosobienie stereotypu skorumpowanego polityka, kryjącego pod stołem swoje nieczyste zagrywki. Twórcy poruszają w ten sposób coraz to nowe kwestie, aby ostatecznie poruszyć temat – dosłownie – segregacji rasowej, który staje się głównym zagrożeniem dla niegdyś beztroskiej utopii. Brzmi to dziwnie znajomo, nieprawdaż?

Hoops

Disney ponownie stanął na wysokości zadania. „Zwierzogród” to bowiem animacja, która przypadnie do gustu zarówno dzieciom, które z pewnością pokochają jej urokliwych bohaterów jak i dorosłym, którzy będą w stanie dostrzec w niej inne, głębsze treści. Szkoda, że tak rzadko dane nam jest oglądać produkcje tak wysokiej jakości artystycznej i jednocześnie technicznej. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko czekać na sequel! Uchowaj Boże, ażeby był gorszy od oryginału…

gwiazdki 6

Kamil Serafin

Recenzja komiksu #1 – „Mroczne Imperium”

Świat wstrzymał oddech, gdy w maju 2014 roku Disney zdecydował się usunąć z kanonu uniwersum Gwiezdnych Wojen wszystko, za wyjątkiem sześciu filmów sagi oraz dwóch seriali animowanych, czyli „The Clone Wars” oraz „Star Wars Rebels”. Od tej chwili fani musieli żyć w przekonaniu, że historie z licznych książek, komiksów i gier nigdy się nie wydarzyły. W zapomnienie odeszły stare tytuły, które już zawsze miały nosić haniebny przydomek „niekanonicznych”. Jednak zagłębiając się w takie opowieści jak „Mroczne Imperium”, niezwykle łatwo dojść do wniosku, że taka decyzja była nie tylko słuszna, ale wręcz konieczna.

Komiks Toma Veitha był jedną z trzech rzeczy, które w latach dziewięćdziesiątych ponownie powołały stworzony przez George’a Lucasa świat do życia. Wraz z „Dziedzicem Imperium” Timothy’ego Zahna i grą „X-Wing” od Lucasarts przypomniała wszystkim o istnieniu Star Wars i bezpośrednio przyczyniła się do ponownego zainteresowania tym uniwersum. Jednak już w okresie jego pierwotnego wydania zaczęły krążyć wokół niego liczne kontrowersje, które z dzisiejszej perspektywy wydają się jeszcze bardziej uzasadnione.

Główną bolączką trapiącą „Mroczne Imperium” są zbyt odważne i nieodpowiedzialne decyzje fabularne, które wyraźnie dają się we znaki stopniowo, podczas zagłębienia się w lekturze. Brak tu wyczucia dobrego smaku, powstrzymania się przed przekroczeniem umownej granicy, która oddziela od siebie kicz i powagę. Scenariusz ułożony w myśl modnej wtedy myśli „Więcej znaczy lepiej!” usiłuje przedstawić nam coraz to nowe zwroty akcji, których jest jednak zdecydowanie zbyt wiele jak na skromne sto pięćdziesiąt cztery strony. Jakby Veith usilnie próbował przedstawić historię równie epicką jak Oryginalna Trylogia, ale zabrakło mu czasu lub chęci na dopracowanie niezbędnych szczegółów. Dzięki temu „Mroczne Imperium” jest boleśnie okrojone i aż nazbyt dynamiczne, przez co sama opowieść staje się nieprzekonująca, a chwilami po prostu nudna. Osobowości bohaterów są skrajnie ubogie i gdyby nie ich powierzchowne podobieństwo do bohaterów filmów, trudno byłoby ich w ogóle poznać. Nie pomaga w tym również wyraźnie przestarzała już kreska autorstwa Cama Kennedy’ego. Luke Skywalker w jego wykonaniu jest nie tylko niepodobny do Marka Hamilla. W ogóle nie przypomina Rycerza Jedi znanego nam z filmów ani pod względem wyglądu, ani charakteru. Jedyne, po czym można go poznać, to kształt rękojeści miecza świetlnego…

Mimo wszystko nie można odmówić „Mrocznemu Imperium” kilku mocnych plusów. To przecież właśnie ta historia wprowadziła do kanonu pojęcie Holocronu, wskrzesiła ponownie Bobę Fetta i dała nam wgląd w wydarzenia rozgrywające się bezpośrednio po „Powrocie Jedi”. Gdyby nie ona, być może legendarna marka nie powróciłaby z odmętów zapomnienia, w których tkwiła jeszcze kilka lat wcześniej. Jej olbrzymi wkład w reanimację Gwiezdnych Wojen nie czyni z niej jednak udanej historii. Być może mogłaby takową być, gdyby została rozbita na dłuższe fragmenty, które pozwoliłyby na odpowiednie zbalansowanie akcji. Bez tego zabiegu komiks jest zbyt przepełniony akcją – do tego stopnia, że staje się ona w pewnym momencie nużąca.

Komiks jest co prawda wart polecenia, ale jedynie dla osób, które utożsamiają się z najbardziej gorliwymi fanami uniwersum. Dla takich czytelników „Mroczne Imperium” będzie idealną okazją do zapoznania się ze starszą i już niekanoniczną wizją świata Gwiezdnych Wojen po wydarzeniach przedstawionych w Epizodzie VI. Dla reszty będzie jednak mało interesującą pozycją, którą szybko odłożą na bok, by zająć się bardziej pociągającymi opowieściami. Nawet takimi, które znają już na pamięć.

Mroczne_Imperium.jpg

  • Tytuł oryginalny: Star Wars: Dark Empire
  • Scenariusz: Tom Veitch
  • Rysunki: Cam Kennedy
  • Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
  • Wydanie: 2016 Egmont
  • Cena oryginalna: 49.99 zł

gwiazdki 3

Żywy trup – „Zjawa” – recenzja filmowa #22

Zjawa

  • Tytuł oryginalny: The Revenant
  • Premiera światowa: 16 grudnia 2015
  • Polska premiera: 29 stycznia 2016
  • Kraje produkcji: USA, Kanada
  • Reżyseria: Alejandro González Iñárritu („Birdman”)

Alejandro González Iñárritu jest niezwykle aktywną osobą. Jego zeszłoroczny „Birdman” z Michaelem Keatonem w roli głównej został obsypany licznymi nagrodami, wśród których znalazły się aż cztery Oscary (w tym za najlepszy film i reżyserię). Podczas gdy większość twórców po tak olbrzymim sukcesie zaszyłaby się na uboczu świata filmowego, spijając śmietankę i czekając latami na kolejną okazję do powtórzenia osiągnięcia, Iñárritu postanowił nie spoczywać na laurach. Wyreżyserował więc kolejny obraz, również mający przedstawić nam losy niezwykłego człowieka. Tym razem jednak nie kogoś ogarniętego manią udowodnienia swej własnej wartości, ale kogoś opętanego przez coś równie niebezpiecznego – pragnienie zemsty.

Zjawa1

W przeciwieństwie do „Birdmana”, „Zjawa” nie posiada jednak nad wyraz skomplikowanej fabuły, która mogłaby przyprawić o ból głowy i zniechęcić część widowni. Wprost przeciwnie. Zainspirowany powieścią „A Novel of Revenge” autorstwa Michaela Punke’a scenariusz jest niezwykle prosty i mogłoby się wydawać – schematyczny. Jednak gigantyczny sukces filmu (12 nominacji do Oscara, 3 Złote Globy i miliony nielegalnych ściągnięć po tym jak produkcja wyciekła do sieci) nie leży w opowiadanej przez niego historii.

Najbardziej niezwykłym elementem „Zjawy” jest ukazanie powolnego procesu, któremu podlega główny bohater. Ciężko ranny po ataku niedźwiedzia grizzly, Hugh Glass zostaje porzucony na mroźnych terenach Dakoty Północnej, przez swego kompana  – Johna Fitzgeralda (znakomity w tej roli Tom Hardy, który po raz kolejny robi użytek ze swego niepowtarzalnego brytyjskiego akcentu). Przed odejściem, Fitzgerald nie omieszkuje również zabić jego pół-krwi syna. Oba te fakty motywują Glassa, który – dosłownie – wstaje z grobu, pchany do przodu jedynie pragnieniem zemsty. Będzie przemierzał pokryte śniegiem lasy i doliny, stopniowo podnosząc się na nogi, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Będzie przemieszczał się naprzód we wszelki możliwy sposób: czołgając się, chodząc o lasce, a w końcu biegnąc. Wszystko po to, aby zaspokoić swoje niegasnące pragnienie zemsty.

Zjawa

Na olbrzymią pochwałę zasługują również zdjęcia autorstwa dwukrotnie nagrodzonego Oscarem za „Grawitację” oraz „Birdmana” Emmanuela Lubezkiego. Cudowne dla oka krajobrazy, uchwycone jedynie przy pomocy naturalnego światła mogłoby posłużyć jako tło dla programów dokumentalnych National Geographic czy też Discovery. Widowiskowe otoczenie, na które składa się brutalne i nieodkryte środowisko dodają do filmu elementy pierwotnej magii i piękna. Miłym urozmaiceniem są również sekwencje stworzone z oszczędną pomocą efektów komputerowych, takie jak tragiczna w skutkach walka z niedźwiedziem, czy też widziany w zwiastunie upadek z klifu.

Zjawa(1)

Prawda jest jednak taka, że „Zjawy” nie oglądamy dla pięknych ujęć i efektów wizualnych. Nie oglądamy jej również ze względu na fabułę. Nie. Oglądamy ją dla Leonardo Di Caprio. To jego powrót po długiej nieobecności trwającej od czasu „Wilka z Wall Street” Martina Scorsese z 2013 roku. Trudno sobie wyobrazić bardziej drastyczną zmianę, niż ta, którą przeszedł aktor. Po roli sprośnego maklera giełdowego, pochłanianego stopniowo przez rządzę zysku i liczne używki, przyszło mu wcielić się w postać jakże dalece różniącą się od pamiętnego Jordana Belforda. Glass jest bowiem prostym, acz nad wyraz doświadczonym myśliwym, pragnącym jedynie przelać krew swego oprawcy. Nie oznacza to jednak, że Leo mógł w choćby najmniejszym stopniu spocząć na laurach. Nieważne czy leży i kwiczy na noszach, ucieka przed grupą rozwścieczonych indian czy też delektuje się wciąż ciepłą wątrobą bizona – jego gra aktorska jeszcze nigdy nie była tak wyrafinowana i przekonująca jednocześnie. Przez cały seans wypowiada zaledwie kilkanaście zdań, więc niedostatki w kwestiach dialogowych nadrabia mimiką, która służy mu tu za główny środek wyrazu. To Di Caprio jakiego jeszcze nigdy nie widzieliśmy…i prawdopodobnie nie zobaczymy ponownie.

Zjawa(2)

„Zjawa” jest dla widza niepowtarzalnym doświadczeniem; podróżą przez dzikie ostępy, które musimy przedzierać podążając za naszym bohaterem. To brutalna i wolna od nadmiaru słów opowieść, skupiająca się na losach człowieka, który powstaje z martwych, aby poszukiwać ukojenia, które może odnaleźć tylko w krwawej zemście. Alejandro González Iñárritu, wraz ze znakomitą obsadą i twórcami dostarczyli nam widowiska, które mimo swej pozornej prostoty fabularnej, jest dziełem godnym zapamiętania i polecenia. To rodzaj filmów, które trzeba bezwzględnie docenić. Zawsze.

gwiazdki 5

Kamil Serafin

Mała sprzeczka – „Nienawistna Ósemka” – recenzja filmowa #21

Nienawistna_Ósemka

  • Tytuł oryginalny: The Hateful Eight
  • Premiera światowa: 7 stycznia 2016
  • Polska premiera: 15 stycznia 2016
  • Kraje produkcji: USA
  • Reżyseria: Quentin Tarantino („Django”)

Tarantino wyraźnie polubił realia Stanów Zjednoczonych, na przełomie XIX i XX wieku. Panujące wtedy nastroje, nerwowe po niedawno zakończonej wojnie secesyjnej, pozwalają mu na przedstawienie w swoich filmach wydarzeń nasyconych wątkami rasistowskimi, pełnych brutalnej i niczym nieskrępowanej przemocy, która jest dla niego podstawowym środkiem wyrazu, również w „Nienawistnej Ósemce”. Zanim jednak przyjdzie czas na krwawą rzeź, scenariusz zmusi bohaterów do odbycia dłuższej rozmowy, która – podobnie jak cały film – przepełniona będzie głównie nienawiścią.

Nienawistna_Ósmeka_1

Najnowszy film Tarantino jest produkcją niecodzienną i bardzo specyficzną. Akcja rozwija się bowiem w rekordowo długim czasie, co może okazać się testem cierpliwości dla widzów, nieprzyzwyczajonych do obcowania z tego typu obrazami. Jednak cały proces, który ma nas w końcu doprowadzić do finałowego rozwiązania historii, jest popisem niezwykłych umiejętności, zarówno aktorów, jak i samego reżysera/scenarzysty.

Stopniowe budowanie napięcia, które nie opuszcza widza przez blisko trzy godziny seansu, pozwala nam na zapoznanie się z kolejnymi bohaterami, na pierwszy rzut oka łatwymi do rozgryzienia, a jednak skrywającymi tajemnice, mające zostać ujawnione dopiero w finałowym akcie destrukcji i zniszczenia. Obsada to jednak grupa doświadczonych weteranów kina, niedających się łatwo zdominować przez pozostałych jej członków, co daje w rezultacie istny pojedynek zdolności aktorskich, w którym prym wiodą Kurt Russell, Samuel L. Jackson, Tim Roth oraz Walton Goggins. To oni kreują liczne momenty humorystyczne, wynoszące całą opowieść na wyższy, nieco groteskowy poziom, niepozwalający zamknąć produkcji w znanych ramach gatunkowych.

Nienawistna_Ósemka2

Pod wieloma względami, „Nienawistna Ósemka” jest hybrydą historii kryminalnej, połączonej jednocześnie z komedią, sensacją i dramatem. Znajdziemy tu więc mozolne docieranie do prawdy, którą skrywa w sobie każda z niejednoznacznych postaci, komiczne wstawki niejednokrotnie oparte na przemocy (to w tych właśnie momentach zastanawiamy się, czy śmiejąc się głośno podczas seansu nie zostaniemy przypadkiem uznani za niezrównoważonych psychicznie), niezbędne strzelaniny oraz tragiczny rozwój wypadków. To właśnie styl Tarantino.

Najbardziej niezwykłym jest to, co twórcom udało się osiągnąć, tworząc film, którego akcja prawie w całości rozgrywa się w jednym i tym samym pomieszczeniu (ewentualne skojarzenia z „Dwunastu gniewnych ludzi” są tu jak najbardziej uzasadnione). Mimo, że rozwinięcie akcji i ekspozycja postaci zajęły tu Tarantino czas, w jakim niejeden film zdążyłby już dotrzeć do napisów końcowych, nie pozwolił widzom na nudę. Tytułowa nienawiść jest tu stale obecna w każdym słowie i każdym geście postaci, motywując ich działania, prowadzące nieuchronnie do momentu, w którym osiągnie ona stan krytyczny. Każda sekunda seansu jest istotna, co wymusza stałe skupienie. Na szczęście zdjęcia cieszą oko nie tylko na pokrytych śniegiem polach Wyoming, ale i w ujęciach w zapyziałym budynku Pasmanterii Minnie, umilając naszym gałkom ocznym długi i nieprzerwany wysiłek.

Nienawistna_Ósemka3

Jeden z najmniejszych w historii współczesnego kina plan zdjęciowy, grupa doświadczonych aktorów i sam Tarantino – to wystarczyło do stworzenia jednego z najlepszych filmów ostatnich lat. Reżyser dowiódł, że nadal możliwe jest kręcenie takich dzieł, nawet w erze blockbusterów komiksowych. Samuel L. Jackson oraz Kurt Russell pokazali zaś, że wciąż mogą znaleźć sobie w takich produkcjach miejsce, nawet jeśli jeden z nich został ostatnio najnowszym nabytkiem serii „Szybcy i wściekli”, a drugi już od kilku lat trzęsie kinowym uniwersum Marvela. „Nienawistna Ósemka” to kino najwyższych lotów, które – podobnie jak pozostałe filmy twórcy „Pulp Fiction” – nie zostanie łatwo i szybko zapomniane. Oby reżyser obmyślał już kolejną produkcję. Czy będzie lepsza? Wątpię.

gwiazdki 6

Zieloni terroryści – „Point Break: Na Fali” – recenzja filmowa #20

Point_Break

  • Tytuł oryginalny: Point Break
  • Premiera światowa: 1 grudnia 2015
  • Polska premiera: 8 stycznia 2016
  • Kraje produkcji: Chiny, Niemcy, USA
  • Reżyseria: Ericson Core („Vince niepokonany”)

Kiedy idzie się do kina na film akcji, zwykle nie liczy się na seans szczególnie angażujący. Większość tego typu obrazów nie wyróżnia się przecież ani oryginalnym pomysłem, ani ponadprzeciętną realizacją. Trafiają się jednak produkcje, które potrafią pozytywnie zaskakiwać, sprawiając tym samym, że odżywa w nas wiara w zachłannych  producentów z Fabryki Snów. Zapamiętujemy takie tytuły na długo i lubimy z przyjemnością do nich wracać. Takim filmem był oryginalny „Point Break” Kathryn Bigelow z 1991 roku. Jednak jego nowa odsłona z pewnością taka nie jest.

POINT BREAK

Film  Ericsona Core jest tak bardzo schematyczny i przewidywalny, jak wszystkie inne produkcje stworzone głównie z myślą o efektach wizualnych. Jak widać, były one dla scenarzystów na tyle ważne, że uznali jakąkolwiek fabułę za ledwie konieczny dodatek, który można potraktować po macoszemu. Bo niby kogo obchodzi dobra historia?

Dostajemy więc ledwie trzymającą się kupy opowiastkę, opartą na znanym nam już wzorcu. Młody detektyw FBI, z niechlubną przeszłością motoryzacyjną, dołącza do podejrzanej o liczne przestępstwa grupy sportowców ekstremalnych, aby rozpracować sposoby ich działania i zdobyć niezbędne dowody, mogące ich obciążyć. Nie bez powodu, ten opis wydaje się brzmieć bardzo znajomo. Po drobnych poprawkach, można by go zastosować do licznych filmów sensacyjnych, od „Szybkich i wściekłych” zaczynając, a na filmie Bigelow kończąc. To dzięki takim obrazom wiemy, że przy zastosowaniu odpowiednich środków można zapomnieć o pewnych słabościach opowiadanej historii, aby skupić się głównie na dynamicznych sekwencjach akcji. Niestety, najwyraźniej Core o tym nie wiedział. I zapewne dalej nie wie. Dlatego „Point Break – na fali” staje się opowieścią bardziej skupioną wokół naiwnej fabuły niż wokół sportów ekstremalnych, które powinny być tu głównymi bohaterami.

Point_Break_2

Szalone wyczyny na deskach surfingowych i snowbordowych, jazdy na motorcrossach, oraz skoki z lecącego samolotu, zostają tu zredukowane do minimum. Są one nielicznymi scenami, które naprawdę się udały, co nie powinno dziwić, zważywszy na to, że reżyser był osobą odpowiedzialną za zdjęcia do wspomnianych już „Szybkich i wściekłych” oraz średnio udanego „Daredevila” z 2003 roku, dzięki czemu nabrał doświadczenia przynajmniej na tym polu. Nie oznacza to jednak, że mógł sobie pozwolić na zaniedbanie wszystkich innych aspektów produkcji, takich jak historia czy jej bohaterowie, którzy stanowią popisy mizernej gry aktorskiej. To skrajnie przerysowane karykatury swoich pierwowzorów sprzed dwudziestu pięciu lat, odrapane z wszelkich osobowości. Przypominają tu raczej sektę niezrównoważonych ekologów, którzy mogliby stać się idealnymi żołnierzami w rękach pewnych…organizacji.

Point_Break_3

W „Point Break – na fali” zabrakło dosłownie wszystkiego: dobrej historii, bohaterów i przede wszystkim samej akcji, którą scenariusz powinien być gęsto wypełniony. To kino niskich lotów, którego twórcom wydaje się, że kilka udanych scen jest w stanie sprzedać cały film. Otóż nie, nie jest. I raczej nigdy nie będzie.

gwiazdki 2