Złudzenie optyczne | „Doktor Strange” | recenzja filmowa #31

Disney zaszedł już tak daleko w procesie ekranizacji komiksów Marvela, że obecnie w ich ofercie filmów i seriali superbohaterskich każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Mamy światy ziemskich herosów (tych znanych jak i pozostających w cieniu), nordyckich bogów, oraz międzygwiezdnych awanturników. Prowadząc postępującą ekspansję materiału źródłowego, producenci zdecydowali więc, że nadszedł już czas na zaprezentowanie widzom kolejnego niezwykłego bohatera. Bohatera, który miał uzupełnić Marvel Cinematic Universe o jeden, jakże ważny a wciąż brakujący element – magię.

doctorstrange0013

Jeszcze przed rokiem twórcy zapewniali nas, że Doktor Strange nie będzie typowym origin story. Opowieść o początkach kariery głównego bohatera miała zostać przedstawiona w formie retrospekcji, podczas gdy my mieliśmy śledzić jego późniejsze losy. Tymczasem jednak, ekspozycja nie odbiega od wzorców, do jakich przyzwyczaiły nas tego typu produkcje. Choć historię chirurga, dla którego magia staje się alternatywnym sposobem rehabilitacji po wypadku, ogląda się przyjemnie, trudno uniknąć niemiłego uczucia déjà vu. Schematy jakie stosują tu scenarzyści widzieliśmy już zbyt wiele razy, by cieszyć się nimi równie mocno jak dawniej. Fabuła filmu Scotta Derricksona nie jest pod żadnym względem innowacyjna ani zaskakująca. Przewidywalność idzie w parze z charakterystycznymi  dla studia elementami, takimi jak nieodłączny humor oraz przeciętny i nieprzekonujący czarny charakter, którego w tym przypadku nie potrafi uratować nawet aktorstwo Madsa Mikkelsena…

Co zatem sprawia, że Doktor Strange z całą pewnością wart jest obejrzenia? Jest to coś więcej, niż sama tylko przynależność do Marvel Cinematic Universe (zresztą, odwołań do innych postaci i wydarzeń nie zobaczymy tu wiele). Produkcja może się jednak pochwalić tym, bez czego żaden przyzwoity blockbuster nie może się obejść – efektami specjalnymi na najwyższym poziomie. Kiedy na ekranie świat zaczyna wirować we wszystkich kolorach tęczy, napisany po łebkach scenariusz schodzi na drugi plan. Zapomnijcie o Incepcji Christophera Nolana. To co Marvel Studios serwuje widzom w swojej najnowszej produkcji będzie się zapewne ubiegać o Oscara w przyszłorocznym wyścigu po statuetkę w kategorii Best Visual Effects. I oby z powodzeniem.

cgi

Filmy o superbohaterach to jednak przede wszystkim sami bohaterowie. Jak już nieraz mieliśmy okazję się przekonać, studio potrafi tworzyć postacie, wzbudzające sympatię widzów do tego stopnia, że pragną oni ich powrotu w kolejnych produkcjach. Nie inaczej jest i tym razem. Odpowiednio ucharakteryzowani Tilda Swinton, Chiwetel Ejiofor, Rachel McAdams oraz Benedict Wong nie odbiegają pod żadnym względem od standardów studia, podobnie zresztą jak sam Benedict Cumberbatch. Doktor Stephen Strange w jego wykonaniu to wizjoner z rozdmuchanym do granic możliwości ego (wszelkie podobieństwa do serialu Sherlock są rzecz jasna przypadkowe). Człowiek wzbudzający jednocześnie niechęć jak i podziw wobec nabytych umiejętności i intelektu. Nic dziwnego, że jego udział w Avengers: Infinity War został już dawno potwierdzony.

cumberbatch

Doktor Strange miał zadatki na miano arcydzieła; opus magnum Marvel Studios. Pierwszoligowa obsada i wizjonerskie wykorzystanie efektów komputerowych pozwoliły na stworzenie interesującego tytułu, który już zdołał zgromadzić imponującą widownię. Niestety, daleko mu do miana najlepszej produkcji studia, w tym przypadku zbyt zajętego promowaniem strony wizualnej filmu, by zadbać o bardziej rozwinięty scenariusz. Z tego powodu, mimo iż wprowadzenie nowego bohatera do uniwersum można uznać za udane, trudno pozbyć się irytującego poczucia zawodu. A przecież nie tak trudno było go uniknąć…

gwiazdki 4

Królestwo zwierząt – „Zwierzogród” – recenzja filmowa #24

Zwierzogród_Plakat

  • Tytuł oryginalny: „Zootopia”
  • Premiera światowa: 10 lutego 2016 (Francja)
  • Polska premiera: 19 lutego 2016
  • Kraje produkcji: USA
  • Reżyseria:  Byron Howard („Piorun”, „Zaplątani”), Rich Moore („Ralph Demolka”)

Kto nie kocha animacji Disneya? Debiutujące w kinach każdego roku, produkcje takie jak „Wielka Szóstka”, „Kraina Lodu”, czy też „Zaplątani” dają nam coraz to nowe okazje by ponownie powrócić do świata dziecięcych marzeń i wyobraźni. Podziwiamy kolejne niesamowite pomysły scenarzystów, którym udaje się wykreować niepowtarzalne i wprost magiczne światy, w których osadzona zostaje akcja, oryginalne postacie zyskujące później miano ikonicznych oraz samą fabułę, przesyconą zarówno dowcipem jak i moralizacją. Korporacja Myszki Miki trzyma w reku nie tylko dwie obecnie najbardziej zyskowne uniwersa – Marvela i Gwiezdne Wojny – ale posiada również praktyczny monopol na wysokiej jakości kino dziecięce, czasami jedynie naruszany przez DreamWorks. Walt Disney Animation Studios mogłoby więc zatrzeć ręce i zalewać świat tasiemcami, wiedząc, że i tak nic nie zagrozi ich pozycji. Dzięki Bogu, raczej nie zamierza tego zrobić.

Zwierzogród

„Zwierzogród” to jak dotąd największy popis kunsztu artystów animacji komputerowych stworzonych z myślą o młodszych odbiorcach. Prawie dwugodzinny seans jest zarówno pokazem gagów i trafionych dowcipów, jak i pełną odniesień do współczesnej sytuacji społecznej i politycznej satyrą. To nie kolejna opowieść utrzymana w klimatach fantasy lub luźnego sci-fi. Najnowszemu filmowi Disneya bliżej raczej do opowieści gangsterskich kina akcji w stylu „Zabójczej Broni”. Scenariusz rzuca więc bohaterów zarówno do najmroczniejszych zakątków utopijnego miasta, jak i w głąb jego wewnętrznej infrastruktury. Trafią przy tym m.in przed oblicze kreciej wersji Marlona Brando z „Ojca chrzestnego”, do strzeżonego szpitala psychiatrycznego oraz na dywanik burmistrza metropolii. Pozornie prosta opowieść mająca przekonać widza do walki o własne marzenia to tak naprawdę zawiła i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji komedia sensacyjna! Czyni to ze „Zwierzogrodu” nie tylko niezwykle sympatyczną, ale i bardzo zawiłą, jak na ten gatunek opowieść.

Pan_Be

Trudno nie doszukać się w filmie licznych odwołań do problemów współczesnego świata, które tak często poruszane są obecnie wśród opinii publicznej. Policjantka Judy Hopps jest ucieleśnieniem idei feminizmu, w tak dużym stopniu, że z powodzeniem mogłaby zostać twarzą niejednej kampanii. Lis Nick Wilde to perfekcyjny przykład nielubianego krętacza, zarabiającego na głupocie innych. Burmistrz Lionheart to wręcz aż nazbyt wyraźne uosobienie stereotypu skorumpowanego polityka, kryjącego pod stołem swoje nieczyste zagrywki. Twórcy poruszają w ten sposób coraz to nowe kwestie, aby ostatecznie poruszyć temat – dosłownie – segregacji rasowej, który staje się głównym zagrożeniem dla niegdyś beztroskiej utopii. Brzmi to dziwnie znajomo, nieprawdaż?

Hoops

Disney ponownie stanął na wysokości zadania. „Zwierzogród” to bowiem animacja, która przypadnie do gustu zarówno dzieciom, które z pewnością pokochają jej urokliwych bohaterów jak i dorosłym, którzy będą w stanie dostrzec w niej inne, głębsze treści. Szkoda, że tak rzadko dane nam jest oglądać produkcje tak wysokiej jakości artystycznej i jednocześnie technicznej. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko czekać na sequel! Uchowaj Boże, ażeby był gorszy od oryginału…

gwiazdki 6

Kamil Serafin

Dzieci Mocy – „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy” – recenzja filmowa #19

The_Force_Awakens

  • Tytuł oryginalny: Star Wars Episode VII: The Force Awakens
  • Premiera światowa: 14 grudnia 2015 (Uroczysta premiera w USA)
  • Polska premiera: 18 grudnia 2015
  • Kraje produkcji: Zjednoczone Emiraty Arabskie, USA, Irlandia, Wielka Brytania, Islandia
  • Reżyseria: J.J. Abrams („Star Trek: W ciemność”)

Często słyszymy obietnice i zapewnienia twórców i producentów kolejnych filmów. Zaklinają, że ich obraz będzie wyjątkowy, niepowtarzalny oraz, że zachwyci nas do głębi tak bardzo, że z niecierpliwością wypatrywać będziemy jego rychłej kontynuacji. Niestety, najczęściej, większość tych słów okazuje się być niczym więcej, niż tylko elementami olbrzymiej machiny marketingowej danej produkcji i nie znajduje swego odzwierciedlenia w tym, co możemy oglądać później na ekranach kin. Rzadko kiedy zdarza się, by okazały się one w pełni szerze i uzasadnione. Tym bardziej, można się cieszyć, że wszystko co przyrzekł fanom reżyser J.J. Abrams zostało spełnione. A było tego naprawdę sporo.

Czym tak naprawdę jest „Przebudzenie Mocy”? To nie tylko produkcja o ogromnym budżecie, stworzona w celu zgarnięcia pewnego zysku z kieszeni widzów. To film, stworzony przede wszystkim z miłości fanów i dla samych fanów. Trzyletni proces przygotowywania obrazu, pozwolił na stworzenie dzieła, które nie tylko jest ponadprzeciętnym blockbusterem ale i olbrzymim hołdem oraz kontynuacją dla największej serii filmowej wszech czasów.

Photo_TFA3

Abrams nie mógł sobie pozwolić na błędy. Miał świadomość tego, jaki los go czeka, jeśli zawiedzie. Jak widać, taka presja okazała się w tym przypadku niezwykle pomocna. Udało mu się bowiem stworzyć film, odpowiadający wszelkim wymogom. Wartka i napięta akcja, której brak był boleśnie odczuwalny w Nowej Trylogii Lucasa, jest tu podstawowym elementem całego obrazu, czyniąc z niego nie tylko produkcję doskonale pasującą do „Nowej Nadziei”, „Imperium kontratakuje” oraz „Powrotu Jedi” ale i będącą ich uzupełnieniem, utrzymanym w nieco bardziej współczesnej tonacji. Dzięki temu, „Przebudzenie Mocy” staje się produkcją, która zadowoli zarówno starszych fanów, jak i tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z galaktycznym uniwersum.

Photo_TFA

Granie na sentymentalności oraz klasycznych i sprawdzonych elementach fabularnych, jest tu co prawda nieco przesłodzone, ale nie czyni z produkcji remake’u „Nowej Nadziei”, czego wielu obawiało się przed premierą. Owszem, odwołań do pierwszego filmu sagi jest tu nadzwyczaj dużo, ale przeważają nad nimi nowe i świeże pomysły, wśród których przoduje wykorzystanie komediowego potencjału, zarówno postaci, jak i całego pomysłu na opowiadaną historię. Jest ona niezwykle wartka, ale przy tym jednocześnie spójna i przejrzysta, co czyni z filmu kino rozrywkowo-przygodowe w najczystszej postaci.

Bezbłędny okazał się również dobór samej obsady. Oczywiście, powrót starych twarzy (Harrison Ford, Carrie Fisher, Mark Hamill, Peter Mayhew, Anthony Daniels) okazał się konieczny, bowiem są oni podstawowym pomostem pomiędzy „Przebudzeniem Mocy”, a poprzednimi epizodami. Jednak gromkie brawa należą się nie tylko im, ale także wszystkim aktorom i aktorkom, dla których jest to pierwszy debiut w tej serii lub jakimkolwiek blockbusterze. Daisy Ridley, John Boyega, oraz Adam Driver i Oscar Isaac (choć ten ostatni dysponuje już sporym doświadczeniem po udziałach w takich produkcjach jak „Ex Machina”) wykreowali na ekranie własne, niepowtarzalne wzorce postaci. Tchnęli w nie życie, dając nam zupełnie nowych bohaterów, których dalszym losom, będziemy mogli się przyjrzeć w kolejnych filmach Trzeciej Trylogii. Każde z nich wykorzystało w pełni potencjał własnej gry aktorskiej oraz postaci, w które przyszło im się wcielić. Rozbudowali je, dając nam wgląd w ich motywacje oraz targające nimi emocje. Czy istnieje lepszy sposób na stworzenie wizerunków nowych bohaterów i ulubieńców widzów? Szczerze wątpię.

Photo_TFA2

To, co ostatecznie przesądza o gigantycznym sukcesie (również kasowym) całej produkcji, to dostarczenie widzom tych elementów, które tak mocno pokochali już w pierwszych Gwiezdnych Wojnach. Dla każdego z nich znalazło się więc miejsce w tej opowieści. Pojedynki na miecze świetlne, naloty eskadry X-Wingów, cięte riposty Hana Solo, oraz przede wszystkim wszechobecna i wyczuwalna w filmie Moc…to one wyciskają widzom z oczu łzy wzruszenia, przypominając o tym, że uniwersum z którym tak mocno się zżyli, zostało właśnie poszerzone o kolejną wspaniałą opowieść, która na nowo definiuje to, co nazywamy Gwiezdnymi Wojnami, jednocześnie składając hołd dla poprzedzających ją historii.

Czy niespotykany poziom ogólnoświatowego hajpu i ekscytacji „Przebudzeniem Mocy” okazał się zasłużony? Z całą pewnością tak! Abrams, ze wsparciem Disneya, dokonał prawdziwego cudu, na nowo wskrzeszając legendarną sagę i dając jej nową szansę, na zachwycenie sobą kolejnych pokoleń. Niektóre głosy twierdzą, że Wytwórnia Myszki Miki, dosłownie pożre uniwersum Star Wars, zalewając kina nowymi produkcjami spod znaku słynnej serii, aż do oporu. Jeśli jednak tak ma wyglądać ta „konsumpcja” to mnie nie pozostaje powiedzieć nic innego niż po prostu „Na zdrowie” i życzyć smacznego.

gwiazdki 6

Główka pracuje – „W głowie się nie mieści” – recenzja filmowa #2

meet

  • Tytuł oryginalny: „Inside Out”
  • Premiera światowa: 18 maja 2015
  • Polska premiera: 1 lipca 2015
  • Kraje produkcji: USA
  • Reżyseria: Pete Docter („Potwory i spółka”)

O studiu Pixar, pisze się pozytywnie od lat. Jeszcze przed przejęciem wytwórni przez Disneya w 2006 roku, była ona źródłem jednych z najwspanialszych filmów animowanych XX i XXI wieku. Wszyscy do dziś pamiętamy takie arcydzieła jak „Toy Story”, „Potwory i Spółka” czy też „Gdzie jest Nemo?”. Ostatnimi laty jednak, studio raczy nas produkcjami, które, choć dopieszczone pod względami technicznymi, wydają się z roku na rok, tracić ducha poprzedniczek. W większości oparte na materiałach źródłowych, jak „Kraina Lodu” będąca specyficzną adaptacją bajki o Królowej Śniegu, czy też „Wielka Szóstka” jako kolejna disneyowska adaptacja komiksów Marvela, nie są już tak pamiętnymi i ujmującymi dziełami. Najwidoczniej jednak, Pixar Animation Studios zdało sobie sprawę, że widzom potrzebne jest kolejne poruszające widowisko, które przypomni im, że wytwórnia potrafi tworzyć produkcje bez obcego materiału źródłowego oparte tylko na własnych pomysłach. Produkcje, które zapadną nam w pamięć na zawsze.

Pixar zwykle umieszcza akcję swych filmów w niezwykle barwnym i niepowtarzalnym środowisku, niejednokrotnie równie urzekającym jak sami bohaterowie animacji. Reżyser Pete Docter („Potwory i spółka”, „Odlot”) decyduje się więc osadzić ją w… głowie dwunastoletniej dziewczynki, imieniem Riley! Głównymi postaciami czyni natomiast uosobienia podstawowych ludzkich emocji: uśmiechniętą i pełną energii Radość ( Amy Poehler), pochmurną i pesymistyczną „Smutną” ( Phyllis Smith), agresywny ale i komiczny Gniew ( Lewis Black), spanikowany Strach ( Bill Hader) oraz wybredną Odrazę ( Mindy Kaling). Wszystkie będą zmuszone nauczyć się wzajemnego zrozumienia i współdziałania, usiłując powstrzymać chaos, który zapanował w umyśle dziewczynki, po rodzinnej przeprowadzce.

Najwybitniejszym atutem „W głowie się nie mieści” jest niespotykana dojrzałość w podejściu do problemów dojrzewania. Pete Docter podchodzi do tej kwestii niejednokrotnie balansując pomiędzy elementami komicznymi, rozbawiającymi do łez, a przygnębiającymi, które wzruszą nawet najbardziej zatwardziałego krytyka. Daje to widzowi niezwykłą okazję na samodzielne odczucie huśtawki emocjonalnej, miotającej postacią Riley. Wykreowany przez Doctera świat, jak i rozgrywające się w nim wydarzenia, są nie tylko niesamowitym popisem kreatywności, ale i perfekcyjną metaforą złożoności naszego umysłu. Wydaje się nam, że go znamy, a tak naprawdę nieustająco nas czymś zaskakuje.

Tak głęboko poruszającej animacji jak „W głowie się nie mieści” nie dane nam było oglądać od czasu „Toy Story 3”. Przedstawienie zakamarków i sekretów dziecięcego umysłu, w sposób przystępny dla widza, na dodatek nieletniego jest nie lada wyzwaniem. Docter nie tylko stworzył kolejną ambitną produkcję dla Pixar Animation Studios, ale i przesunął granicę tego, co nazywamy filmem animowanym. I oby udało mu się to jeszcze wielokrotnie!

gwiazdki 6