Disney zaszedł już tak daleko w procesie ekranizacji komiksów Marvela, że obecnie w ich ofercie filmów i seriali superbohaterskich każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Mamy światy ziemskich herosów (tych znanych jak i pozostających w cieniu), nordyckich bogów, oraz międzygwiezdnych awanturników. Prowadząc postępującą ekspansję materiału źródłowego, producenci zdecydowali więc, że nadszedł już czas na zaprezentowanie widzom kolejnego niezwykłego bohatera. Bohatera, który miał uzupełnić Marvel Cinematic Universe o jeden, jakże ważny a wciąż brakujący element – magię.
Jeszcze przed rokiem twórcy zapewniali nas, że Doktor Strange nie będzie typowym origin story. Opowieść o początkach kariery głównego bohatera miała zostać przedstawiona w formie retrospekcji, podczas gdy my mieliśmy śledzić jego późniejsze losy. Tymczasem jednak, ekspozycja nie odbiega od wzorców, do jakich przyzwyczaiły nas tego typu produkcje. Choć historię chirurga, dla którego magia staje się alternatywnym sposobem rehabilitacji po wypadku, ogląda się przyjemnie, trudno uniknąć niemiłego uczucia déjà vu. Schematy jakie stosują tu scenarzyści widzieliśmy już zbyt wiele razy, by cieszyć się nimi równie mocno jak dawniej. Fabuła filmu Scotta Derricksona nie jest pod żadnym względem innowacyjna ani zaskakująca. Przewidywalność idzie w parze z charakterystycznymi dla studia elementami, takimi jak nieodłączny humor oraz przeciętny i nieprzekonujący czarny charakter, którego w tym przypadku nie potrafi uratować nawet aktorstwo Madsa Mikkelsena…
Co zatem sprawia, że Doktor Strange z całą pewnością wart jest obejrzenia? Jest to coś więcej, niż sama tylko przynależność do Marvel Cinematic Universe (zresztą, odwołań do innych postaci i wydarzeń nie zobaczymy tu wiele). Produkcja może się jednak pochwalić tym, bez czego żaden przyzwoity blockbuster nie może się obejść – efektami specjalnymi na najwyższym poziomie. Kiedy na ekranie świat zaczyna wirować we wszystkich kolorach tęczy, napisany po łebkach scenariusz schodzi na drugi plan. Zapomnijcie o Incepcji Christophera Nolana. To co Marvel Studios serwuje widzom w swojej najnowszej produkcji będzie się zapewne ubiegać o Oscara w przyszłorocznym wyścigu po statuetkę w kategorii Best Visual Effects. I oby z powodzeniem.
Filmy o superbohaterach to jednak przede wszystkim sami bohaterowie. Jak już nieraz mieliśmy okazję się przekonać, studio potrafi tworzyć postacie, wzbudzające sympatię widzów do tego stopnia, że pragną oni ich powrotu w kolejnych produkcjach. Nie inaczej jest i tym razem. Odpowiednio ucharakteryzowani Tilda Swinton, Chiwetel Ejiofor, Rachel McAdams oraz Benedict Wong nie odbiegają pod żadnym względem od standardów studia, podobnie zresztą jak sam Benedict Cumberbatch. Doktor Stephen Strange w jego wykonaniu to wizjoner z rozdmuchanym do granic możliwości ego (wszelkie podobieństwa do serialu Sherlock są rzecz jasna przypadkowe). Człowiek wzbudzający jednocześnie niechęć jak i podziw wobec nabytych umiejętności i intelektu. Nic dziwnego, że jego udział w Avengers: Infinity War został już dawno potwierdzony.
Doktor Strange miał zadatki na miano arcydzieła; opus magnum Marvel Studios. Pierwszoligowa obsada i wizjonerskie wykorzystanie efektów komputerowych pozwoliły na stworzenie interesującego tytułu, który już zdołał zgromadzić imponującą widownię. Niestety, daleko mu do miana najlepszej produkcji studia, w tym przypadku zbyt zajętego promowaniem strony wizualnej filmu, by zadbać o bardziej rozwinięty scenariusz. Z tego powodu, mimo iż wprowadzenie nowego bohatera do uniwersum można uznać za udane, trudno pozbyć się irytującego poczucia zawodu. A przecież nie tak trudno było go uniknąć…